„Moje życie to wspaniały materiał na powieść”; „Ta historia nadaje się do spisania żywcem i wydania jako książka”; „Wojenne dzieje mojego dziadka to byłby murowany bestseller”. Tak mówi sobie wielu autorów, którzy z zapałem opisują „jak to naprawdę było”. Często czeka ich niestety rozczarowanie, niekoniecznie bowiem takie powieści trafiają w gust czytelników. Co zawodzi? Dramaturgia.
Pamiętamy pewnie wszyscy ze szkoły, jak to wypracowania musiały się składać ze wstępu, rozwinięcia i zakończenia. W „dorosłej” twórczości jest w sumie podobnie. Filmy mają swoją sztywną trzyaktową konstrukcję, powieści też trzymają się utartych ram. Oczywiście, zdarzają się wyjątki – ale to zwykle, gdy twórca idzie mocno w stronę sztuki wysokiej, a oglądalność czy poczytność go nie interesuje.
Rzecz jasna, tej konstrukcji nie powinno być widać na zewnątrz, ale jak się różne dzieła rozbierze na czynniki pierwsze, ich „kręgosłupy” wykazują zadziwiające podobieństwo (głodnych wiedzy o schematach rządzących powieściami odsyłam do naszego kursu).
Dziś jednak chciałem się zająć odwrotną sytuacją: gdy autor tak przejmie się rzeczywistością, że nie zwraca uwagi na konieczności konstrukcyjne i fabularne i leci w opisie, bo przecież „sam to przeżył” (albo ktoś z jego bliskich). Z pełną ufnością, bo czytelnicy lubią opowieści „na faktach”. Po czym to, co w historii opowiedziane przy kominku było fascynującą gawędą, przelane na 200 czy 300 stron książki – jakoś się ciągnie bez ładu i składu. Co robić?
Po pierwsze – nie lekceważyć konstrukcji
Wszyscy sobie oczywiście cenimy prawdę historyczną. Ale… Czytelnik najbardziej lubi, gdy go powieść wciągnie, akcja porwie, a na finał doczeka się mocnego zakończenia. W związku z tym prawdę przyjdzie autorowi nieco podkolorować, fakty przemieszać, na chronologię czasem przymknąć oko.
Po drugie – nie mnożyć bohaterów
Już sam mistrz reportażu Melchior Wańkowicz uczył, że czasem trzeba z kilku postaci zrobić jedną, dla czytelności przekazu. Jeśli bohaterów w książce będzie zbyt wielu, będą się czytelnikom mylić.
Po trzecie – do perfekcji doprowadzić sztukę rezygnacji
Od początku trzeba przyjąć, że nie wszystko co wiemy, nie wszystko, co planujemy, znajdzie się na kartach powieści. Jeśli jakiś wątek nie jest ciekawy, jeśli gdzieś grzęźnie i nie widać dla niego dobrego miejsca – bez żalu wycinajmy! Nożyczki są wielkim przyjacielem twórcy.
Na koniec chciałem podać dwa przewrotne przykłady. Pisarzy, których biografowie „zdemaskowali” (i co z tego wyniknęło).
Wydana w 2010 roku biografia Ryszarda Kapuścińskiego pióra Artura Domosławskiego wywołała spory skandal. Okazało się bowiem, że najwybitniejszy i najbardziej znany w świecie polski reporter nazmyślał sporo w swoich książkach i w opowieściach o swoich przygodach w odległych krajach, korzystając z tego, że w ówczesnych czasach trudno było je zweryfikować.
Jerzy Kosiński z kolei, autor światowego bestsellera „Malowany ptak”, podawał, że książka powstała na podstawie jego niezwykle dramatycznych wspomnień z dzieciństwa. Joanna Siedlecka udowodniła, że nic podobnego – rzeczywiste dzieciństwo pisarza było spokojne i bezpieczne (oczywiście, jak na warunki okupacyjne).
Ale zastanówmy się, co by było, gdyby obaj autorzy wykazali się skromnością i dokładnością opisów? Nie powstałby ani „Cesarz”, ani „Malowany ptak”, albo inaczej – nawet gdyby powstały, nikt by tych książek nie zauważył. Kapuściński przyznałby, że nie wie nic pewnego, trochę plotek, Kosiński opisałby, że niewiele widział jako dziecko. Nuda!
Niestety, pisarz musi zmyślać. Ale też być w tym doskonale wiarygodny.